Tytuł felietonu jest jak najpoprawniejszym zdaniem w języku polskim. Ma ono podmiot, orzeczenie i jeszcze przydawkę. A co do części mowy: rzeczownik, czasownik i przymiotnik. Cóż tym zdaniem chcę udowodnić? Ano nic innego niż to, że „polska mowa to trudna język”, jak powiedział kiedyś jeden z posłów na Sejm, który ostatnio kandydował na prezydenta swego macierzystego kraju położonego w Afryce. Pamiętacie tego pana? Ja pamiętam, co jest jakimś przyczynkiem do postawienia nieśmiałej tezy o dobrym stanie mojego umysłu.

Zatem dziś o języku. Języki na świecie są różne, co nie jest zbyt odkrywczym stwierdzeniem. Ale są różne i do różnych celów przydatne. Na przykład taki niemiecki – język w miarę precyzyjny, język filozofów, inżynierów (zwłaszcza tych przedwojennych) i od czasów Fryderyka II, zwanego w historii Prus Wielkim, język koszar i musztry, a szerzej wojen. Tylko nie miłości! Za wyznanie lubej „Ich liebe dich” można co najwyżej dostać po pysku. Ale to samo wyznanie w języku włoskim czy francuskim nie wywoła już konsternacji i w wielu przypadkach zostanie przyjęte z rozanieleniem. Jest też jeden język martwy, który do dziś używany jest w obszarach wymagających precyzji, jednoznaczności i dobrego przekazu. To łacina, a dziedziny jej zastosowania to medycyna, farmacja, biologia, chemia, czyli generalnie nauki przyrodnicze i, odleglejsze od nich, prawo. Łacina to język, w którym żelazne zasady nie pozwalają na dowolności interpretacyjne i acidum ascorbicum nikomu nie pomyli się z innym kwasem, nieco bardziej niebezpiecznym, w szczególności kwasem pruskim.

O konieczności jednoznaczności w stanowieniu prawa nikogo nie muszę chyba przekonywać. A w tym zakresie język polski jest słaby. Innym przykładem ciekawego zdania (poza przytoczonym w tytule, które można by na polski przetłumaczyć: „doświadczeni eksperci joggingowali”) jest zdanie autentycznie wyjęte z pewnej umowy, które brzmiało: „wynajmujący wynajmuje wynajmującemu przedmiot najmu”. Dobre, co nie?

Te słabości języka polskiego oczywiście znają od dawna, poza językoznawcami, i prawnicy, i politycy. I jedni i drudzy już dawno odkryli w nich nieprzebrane możliwości zarobkowe. Politycy po to, aby tak formułować prawo, żeby na przykład zawsze podatnika można było złapać za kołnierz i wytrzepać mu skórę, czasem aż do bankructwa. Prawnicy zaś po to, aby mnożyć różne instytucje – sądy, trybunały, ale też orzecznictwo i procedury, które może nie dają uczciwemu żadnej gwarancji wygranej, ale prawnikom gwarantują pokaźne dochody. Koszula bliższa ciału.

W takich warunkach nie trzeba politykom zawłaszczać całej tzw. trzeciej władzy, aby robić, co tylko przyjdzie im na myśl. Wystarczy, że taki Trybunał, opanowany przez siły bliskie władzy stwierdzi, że dajmy na to konstytucyjne „niezwłocznie” nie określa ani czasu, ani warunków wykonania przez dany organ spoczywających na tym organie czynności. I już jedne akty prawne można publikować, co jest warunkiem ich stosowania, w ciągu kilku kwadransów, a inne może nigdy. Niezwłoczność nie jest wszak kategorią imperatywną.

Dlatego też, w odpowiedzi na potencjalny zarzut złamania obietnicy niepisania o polityce, mogę się wymigać stwierdzeniem, że chodzi mi głównie o „niedemokratyczne demokracje“ na Wschodzie. To tam Trybunały i Sądy Najwyższe mogą przy specyficznej interpretacji na przykład słowa „kadencja” uznać, że prezydentem można tam legalnie być dowolną ilość lat. No co, 26 lat w Pałacu to mało? To może jeszcze jedna szychta, aż ukochany syn dorośnie i będzie mógł zwolnić na zasłużony wypoczynek ojca. Tak może powstanie nowe pojęcie „demokracji dynastycznej”?

Istotność panowania przez rządzących nad językiem, jego interpretacją oraz implementacją, świadczy fakt, że Josif Wisarionowicz Dżugaszwili, którego partyjny pseudonim brzmiał Stalin, w roku 1950 do wielu tytułów, jak Strażnik Światowego Pokoju, dorzucił jeszcze jeden: Wielkiego Językoznawcy. Nie chcę erudycyjnie dywagować, jak do tego doszło, dość, że nie było to tak całkiem dęte i Stalin rzeczywiście publikował prace w tym temacie, wchodził w spory z naukowcami i dbał o to, aby „język partii był językiem narodu”.

A jakie to treści niesie dla nas, przeciętnych zjadaczy chleba? Wedle mnie chociażby takie: po pierwsze dbajmy o jakość przekazu i jego jednoznaczność, tam gdzie mamy coś do powiedzenia. Poza wszystkim buduje to zaufanie, a nie tylko samo zrozumienie. Po drugie, jeśli chcemy, aby ludzie nas słuchali, mówmy do nich w sposób prosty, a sami swoim postępowaniem potwierdzajmy deklarowane i wyznawane zasady i wartości. Nie ma nic bardziej demoralizującego i demotywującego niż wykluczanie siebie z formułowanych dla innych reguł i praw na zasadzie „ale mnie to nie dotyczy”. Takie wykluczenia świadczą nie o szczerości przekazu, ale są świadectwem jego propagandowego charakteru. A propagandy nasz lud organicznie nie znosi.

Jednoznaczność w przekazie i jego zrozumieniu oraz bezwarunkowe podporządkowanie powoduje, że nie są potrzebne żadne instancje odwoławcze, czy interpretacyjne, różne komisje, rady, i rzecznicy, gdyż na ogół ludzie są rozumni i jeśli „mowa jest tak-tak albo nie-nie”, to wystarczy, aby wiedzieli „gdzie leży pies pogrzebany” lub „w czym tkwi sęk” („staropolszczyznę się mnie zachciało!”). Mogą się nie zgadzać z treścią, to nie jest tragedia, ale muszą ją rozumieć. Inaczej cała komunikacja przestaje być tym, czym być powinna, a staje się nieporozumieniem i bełkotem, a to już tragedią być może.

Tym bardziej, że w praktyce może dojść do tego, że z jakiegoś powodu – politycznego, moralnego czy merkantylnego albo, co najczęstsze w życiu, z powodu urażonych ambicji, owe najwyższe Trybunały, Komisje, rady etc., które miałyby orzekać, że „niezwłocznie” w określonej sytuacji oznacza de facto „nigdy”, są zdolne wypowiedzieć swojemu mocodawcy pakt wasalny i wywinąć w najmniej spodziewanej sprawie lub czasie fikołka, który złamie temu suzerenowi kręgosłup i doprowadzić go do paraliżu. Znamy wszak z historii najnowszej takie przykłady.

Ergo: zamiast pod dywanem tworzyć pokrętne regulacje, chronione interpretacyjnie przez obłaskawione trybunały i wdrażane „niezwłocznie”, to znaczy, jak się suzerenowi chce lub opłaca, wystarczałoby, tak racjonalnie, tworzyć proste i skuteczne prawo, niewymagające jakichkolwiek interpretacji i niezawierające sformułowań literackich, retorycznych bądź erystycznych, czyli pisanych dla człowieka prostego i gotowe do natychmiastowego stosowania. I któremu bezwzględnie wszyscy by podlegali i musieli mu się podporządkować. Taka alternatywa budowałaby siłę, wspólnotę i zaufanie społeczne. A te wartości są nam w czasie i po pandemii potrzebne jak deszcz w czasie suszy, czy tlen do oddychania. Tylko czy tego kiedykolwiek doczekamy?