Jakieś 45 lat temu, w połowie lat 70. ubiegłego już wieku, jako dość młody student – jeszcze przed dyplomem magistra inżyniera na Politechnice Warszawskiej – oświadczyłem się mojej dziewczynie, z którą chodziłem cztery lata. To nie były bajkowe czasy, zwłaszcza z ekonomicznego punktu widzenia. Na legalny zakup obrączek trzeba było mieć specjalne zaświadczenie z Urzędu Stanu Cywilnego, a obrót metalami i kamieniami szlachetnymi stanowił domenę czarnego rynku i służb specjalnych, które w taki sposób poprawiały swój budżet na „operacje specjalne”. Na to więc, aby zdobyć zaręczynowy pierścionek z najmniejszym choćby brylancikiem, nie miałem najmniejszych szans. Ani z przyczyn ekonomicznych, czyli ceny, ani z powodu dostępności.

Albowiem z zasady od marca roku 68, kiedy to jako uczeń Liceum Gottwalda dostałem – na dzisiejszym placu Politechniki, a wówczas placu Jedności Robotniczej – pałą po plecach od milicjanta czy zomowca zabiegającego o zaprowadzenie porządku wśród protestującej inteligenckiej młodzieży, nie zbliżałem się na centymetr do czegokolwiek, co zalatywało koniecznością kontaktu z ówczesnym aparatem bezpieczeństwa. W takiej sytuacji pozostawała kreatywność i pomoc rodziny. Gdy tylko swoimi kłopotami podzieliłem się ze swoją Mamą, ta bez wahania sięgnęła do domowego schowka i wyciągnęła z niego pudełeczko z precjozami, wśród których m.in. był pozbawiony oczka jej pierścionek z czasu pierwszej komunii.

Ten „oślepiony” pierścionek przeszedł z moją Mamą całą wojenną i powojenną tułaczkę od Powstania Warszawskiego przez niemieckie obozy koncentracyjne i obozy pracy na lewym brzegu Renu, amerykańskie obozy Dipisów (Displaced Persons Camps) aż po bierutowskie zastępy odgruzowania stolicy w drugiej połowie lat 40. Zatem materiał na oprawę był, ale co z kamieniem? Na szczęście gospodarka socjalistyczna musiała jakoś funkcjonować, więc poza nieskolektywizowanym rolnictwem pozwoliła istnieć wąskiemu sektorowi prywatnego rzemiosła i spółdzielczości.

Jednym z takich zakładów był WarMet – spółdzielnia pracy skupiająca jubilerów, gdzie udałem się po radę, jak ze złotego złomu uzyskać zaręczynowy pierścionek godny mojej wybranki serca. Zastałem tam miłego pana, który zapoznawszy się z moją sytuacją materialną oraz wziąwszy po uwagę możliwości jego spółdzielni, zaproponował przetopienie starego pierścionka oraz wyposażenie nowego wyrobu w dwa piękne turkusy wedle przedstawionego wzoru. Wzór został zaakceptowany i za kilka tygodni „uzbrojony” w pudełko z WarMetu i bukiet kwiatów udałem się do rodziców ukochanej. Wszystko odbyło się wedle uświęconej tradycji i od tego dnia moja dziewczyna stała się moją narzeczoną, a później – i po dzień dzisiejszy – żoną i matką moich synów.

A pierścionek zaręczynowy z turkusami? Niestety, nie dotrwał do dziś. Turkusy okazały się kiepskim materiałem – zostały wypłukane wodą i mydłem podczas normalnej „eksploatacji”. Dziś nie ma już zaręczynowego pierścionka z turkusami, a nasi synowie w innych czasach i przy innych możliwościach zaręczali się pierścionkami z „alotopową odmianą węgla poddaną szlifowi brylantowemu”, jak definiuje dziś słowo „brylant” Wikipedia. Odtąd zawsze nad turkus przedkładam inne kamienie szlachetne, zwłaszcza te twarde i mocne jak brylanty.

 

Te reminiscencje nasunęły mi się ostatnio, gdy pobieżnie zapoznałem się z ideą organizacji turkusowych i turkusowego zarządzania. Domyślacie się już, jaki mam do nich stosunek i co o nich myślę. Tak, nie mylicie się. Uważam, że są czystą utopią i miłą, choć nieskuteczną oraz nietrwałą emanacją emocjonalnego myślenia o tym, czym jest firma, jakie ma cele i jakie cechy musi mieć, aby być skuteczna i dawać naprawdę to, o czym marzą idealiści spod znaku turkusu. Idea ta jest w dużej części odpowiedzią na potrzeby wkraczającego do pracy powoli, aczkolwiek nieuchronnie pokolenia millenialsów. Nie chcecie pracy na etacie, wyścigu szczurów, planów i kwot do zrealizowania, to proszę stwórzcie sobie turkusowy świat, gdzie wszyscy są braćmi, nikt nie chce być szefem, co najwyżej „primus Inter pares”, nie ma celów biznesowych poza ogólnym celem życia w dobrostanie i realizacją samego siebie.

O słodka naiwności! Przecież to już było. Wszak z tego nurtu myślenia pochodzi i jaskinia platońska, i „Utopia” Tomasza Morusa. Ludzie od zawsze chcieli żyć w świecie idealnym, przyjaznym i bezpiecznym. Idee takie jak ta o turkusowych organizacjach z reguły powstawały wtedy, gdy świat na chwilę choćby stawał się spokojniejszy, gdy Mars szedł spać, a dominację przejmowała Wenus. Bo aby myśleć o szczęściu, które w piramidzie Maslowa znajduje się w górnych partiach, najpierw trzeba zadbać o podstawy: bezpieczeństwo fizyczne, jedzonko i mieszkanko. I ktoś to musi zrobić.

Właściwie to dobrze świadczy o sytuacji rynkowej, że turkusowe idee krzewią się bujnie i zdobywają zwolenników, bo oznacza, że dół piramidy Maslowa już jest. A to miła konstatacja. Niestety, wadą utopijnych pomysłów jest to, że po pierwsze zmieniają niebezpiecznie priorytety i przesuwają punkt ciężkości z rzeczy fundamentalnych, jak na przykład bezpieczeństwo, na imponderabilia (coś jakby zamiana caracali na pomniki w wykonaniu poprzedniego ministra MON), a po drugie sprawiają, że rosną oczekiwania, które nie zawsze da się spełnić. Bo jak to z moim przyjacielem, zajmującym się intensywnie coachingiem, ostatnio przy stoliku kawiarnianym ustaliliśmy: S=R-O, czyli szczęście to różnica pomiędzy rzeczywistością a oczekiwaniami. Nie można zatem być szczęśliwym, jeśli oczekiwania przewyższają możliwość ich spełnienia. Ale można być szczęśliwym nawet w podłej rzeczywistości, o ile umie się obniżyć poziom oczekiwań. I to jest recepta na udaną organizację, pracę i życie.

Nie wiem, czy propagatorzy turkusowych idei tego swoich adeptów uczą, ale na pewno byłoby warto. Poza tym odrobina wzajemnego szacunku, solidarności, uczciwości, mniej głupoty i zawiści, nienawiści i skrajnych ideologii i… mamy turkusowy świat. Za darmo, bo to, co wymieniłem, nie wymaga dużych nakładów, inwestycji, szkoleń, systemów, dokumentacji ani mądrali od zarządzania. To są brylanty, na które warto stawiać. To jest w każdym z nas i tylko od nas zależy, jak to wykorzystamy. A turkusy zostawmy jubilerom. Niech przydają piękna naszym paniom.