Oczywiście, mówiąc poważnie, nie napisałbym na temat półfinału Ligi Mistrzów ani słowa, gdybym był przekonany, że nie warto nad tym, co się stało, zatrzymać się, przez chwilę zastanowić i odpowiedzieć na pytanie „dlaczego” oraz czy można z tego wyciągnąć jakieś wnioski dotyczące także innych obszarów poza piłką nożną czy sportem.

Co zaszło tak bulwersującego? Po pierwsze fakty. Do rozgrywek Ligi Mistrzów i Ligi Europy awansowały cztery drużyny z Premier League, czyli ligi angielskiej, z sześciu, które w ogóle były uprawnione do gry w pucharach klubowych UEFA w sezonie 2018/2019. Efektywność piorunująca. Solidarnie odpadły tylko dwa kluby, oba z Manchesteru. Zarówno United, jaki i City nie sprostały rywalom na niższych szczeblach rozgrywek.

Zatem zarządzający rozgrywkami i tak mieli kłopot, jak ustalić regulamin losowania, aby ani nie preferować, ani nie dyskryminować drużyn z Wysp Brytyjskich. Jakoś sobie z  tym poradzili i ostatecznie w wyniku uzyskanych na boisku rezultatów oraz za sprawą nieco manipulowanej drabinki rozgrywek pary półfinałowe wyglądały tak: FC Barcelona – FC Liverpool oraz Tottenham Londyn – Ajax Amsterdam (to w Pucharze Mistrzów), a także FC Valencia – Arsenal Londyn i Eintracht Frankfurt – Chelsea Londyn (w Pucharze Ligi Europy). W takich zestawieniach drużyny przystąpiły do pierwszych meczów.

Atmosfera przedmeczowa

Mecz Tottenham – Ajax na nowoczesnym i prosto spod igły stadionie White Hart Lane w Londynie zakończył się rezultatem 0:1 dla Ajaxu. Było to wynikiem niesamowicie ambitnej i konsekwentnie taktycznie prowadzonej gry amsterdamczyków występujących w swym najsilniejszym składzie z młodymi gwiazdami, takimi jak de Jong, de Ligt czy van de Beek. W odpowiedzi Tottenham, bez dwóch czy trzech swych największych graczy (w tym Harry’ego Kane’a), zareagował typowym dla wyspiarzy futbolem opartym na żelaznej kondycji, konsekwencji w grze i precyzji długich podań. Sensacji nie było, choć sympatia większości komentatorów była po stronie Ajaxu, jako drużyny czerpiącej większą radość z gry, pokazującej bardziej urozmaicony futbol, prezentującej się lepiej i ciekawiej na boisku. Tottenham, mimo niedosytu, nie zaprezentował się źle, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę braki w składzie i jego ostatnie dokonania ligowe, oceniane raczej bez zachwytów. Zatem przed rewanżem na Johan Cruyff Arena panowała atmosfera spokoju, z lekkim wskazaniem na piłkarzy z Holandii.

Drugi mecz półfinałowy rozegrany został w Barcelonie na Camp Nou, na którym 89 tys. widzów było świadkiem niepodważalnego triumfu drużyny Leo Messiego i jego kolegów – spotkanie zakończyło się rezultatem 3:0. Wynik świadczyć powinien o dominacji Katalończyków, ale tak nie było i nie bez podstaw trener Liverpoolu na pomeczowej konferencji twierdził, że jego drużyna rozegrała dobry mecz. Ba, posunął się do stwierdzenia, że był to najlepszy mecz The Reds w tej edycji rozgrywek pucharowych. Niestety, przed finałem drużyna z Liverpoolu musiała się zmierzyć z kilkoma poważnymi stratami kadrowymi. Kontuzji doznał Mo Salah – lider klasyfikacji strzelców Premier League, a za żółte kartki na mecz rewanżowy na ławkę rezerwowych odesłany został Firmino. Atak drużyny Juergena Kloppa przed rewanżem na własnym stadionie Anfield prezentował się zatem niezbyt okazale. Wszyscy na Wyspach spuścili głowy, bo perspektywa rewanżu z Barceloną i uzyskanie wyniku 4:0, aby awansować do finału, jawiła się fantasmagorycznie.

 

„Zakochany” Klopp

Piłka nożna jest taką grą, że stopień przypadkowości, ilość czynników wpływających na wyniki oraz błysk formy lub brak tego błysku u jednego kluczowego piłkarza, jedna przypadkowa sytuacja, czasem jedno nieszczęśliwe podanie czy zagranie – może odmienić losy i wynik spotkania. Tego wszystkiego przed meczem przewidzieć się nie da. To dzieje się na boisku w ciągu 90 minut, kiedy piłkarze pozostawieni są sami sobie. Kiedy muszą zmagać się z własną psychiką i osłabieniem fizycznym, tylko w niewielkim stopniu mogąc liczyć na wsparcie trenera czy jego geniusz w dokonywaniu korekt w składzie. Dlatego tak wielka jest praca, jaką trenerzy i cały sztab szkoleniowy wykonać muszą w szatni i salach treningowych, aby z kilkunastu gwiazdorów i ludzi o niespotykanie dużym i pokręconym ego uczynić tryby w niezawodnym i perfekcyjnym mechanizmie drużyny.

Na najwyższym poziomie światowym gwiazd trenerskich jest niewiele. Na pewno (jeszcze?) do tej klasy nie można zaliczyć Valverde – trenera Barcelony. Z całą pewnością w tej klasie, a może nawet jej wyznacznikiem, jest Juergen Klopp – trener Liverpoolu. Klopp pracę nad poturbowaną po pierwszym meczu psychiką swojej drużyny rozpoczął już na Camp Nou, kiedy obchodząc po porażce wszystkich swoich zawodników, każdego pocieszał, każdemu miał do powiedzenia coś pozytywnego, o czym świadczył jego uśmiech i pełne miłości (tak, nie bójmy się wielkich słów!) spojrzenie, którym obdarzał sfrustrowanych i rozgoryczonych piłkarzy swojej drużyny. „Nic się nie stało” było poparte jego mową ciała i sprawiało wrażenie, że jest absolutnie szczere, że nie chodzi o zabieg stosowany na potrzebę chwili. Mógł wkurzony (a jest człowiekiem i trenerem do głębi emocjonalnym) rzucać butelkami z wodą, krzyczeć, wymyślać zawodnikom, sędziom, komukolwiek, bo miał do tego powód. Nie, konsekwentnie przyjął inną postawę i ona była początkiem tego, co za tydzień wydarzyło się na stadionie przy Anfield Road. A tam do gry przystąpiły dwie drużyny w jakże różnych sytuacjach.

„You will never walk alone!”

A więc wielka Barca z zapasem trzech bramek, znów w najsilniejszym składzie, a naprzeciw niej mająca prawo czuć się poranioną, w osłabionym składzie, drużyna The Reds. Ale ona nie była sama! Miała za sobą dziesiątki tysięcy fanów zgromadzonych na trybunach, którzy na swoich graczy nie gwizdali, nie złorzeczyli im, nie ośmieszali ich, tylko wspierali swoich w imię hasła: damy radę! Emocjonalnie przejmująco i motywująco zaśpiewane przez cały stadion „You’ll never walk alone” dało graczom Liverpoolu kopa na cały mecz. Było zresztą w jego trakcie wykonywane jeszcze kilkakrotnie. Po gwizdku sędziego wszystko zaczęło się zgodnie z założeniami: Barcelona sprawiająca wrażenie „tłustych misiów” się broniła, a Liverpool cisnął na wszystkich pozycjach i fragmentach boiska niemiłosiernie, aż po pięknej akcji Origgi (zmiennik pauzującego Firmino) około 7 minuty meczu strzelił pierwszą bramkę. To był pierwszy wyraźny sygnał, że Barcelonę można pokonać i że warto walczyć. Nawet jeśli się nie strzeli jeszcze trzech goli, to przynajmniej obroni się honor i dumę Albionu. Po stronie Barcelony zaś nikt nie rozpoznał tego jako znaku przyszłej klęski. Po stracie bramki w drużynie Messiego nie zmieniło się nic – przecież mamy ciągle znaczącą przewagę w wyniku. W takim stanie ducha drużyny zeszły do szatni na przerwę. Po przerwie trenerzy dokonali po jednej zmianie. W Barcelonie zmieniony został prawoskrzydłowy, kupiony za „skromne” 150 mln euro Brazylijczyk Coutinho, który był raczej niewidoczny i niekoniecznie potrzebny do realizacji zadania obrony zdobytej na Camp Nou przewagi bramkowej. Klopp natomiast wprowadził do gry Holendra Wijnalduma – ofensywnego pomocnika o słusznym wzroście i posturze mogącego stawić czoła najsilniejszym obrońcom przeciwnika. I tu widać geniusz Kloppa, bo tenże zawodnik, najpierw głową, a kilka minut później w zamieszaniu podbramkowym – doprowadził do stanu 3:0 dla FC Liverpool. Dla Barcelony był to szok. Ktoś może ich pokonać aż tak wielką różnicą bramek? Nie są do tego przyzwyczajeni. Tego, co robić w takiej sytuacji, zawodnicy Blaugrany się nie uczyli, bo dotąd nie musieli.

 

Braki w DNA

Rozum podpowiadał im, żeby walczyć do końca, do dogrywki, do rzutów karnych. Dotrwać za wszelką cenę, a potem to już loteria zdecyduje o awansie, ale przynajmniej reputacja zostanie obroniona. Zmiany dokonywane przez Valverde nie przynosiły nic, bo w DNA klubu ze stolicy Katalonii nie ma genów obrony wyniku. Są doskonale rozwinięte geny ataku, strzelania bramek, gry na haju, na pozytywnych emocjach. Ale drużyna nie jest przygotowana na totalną obronę, i to w psychicznym poczuciu przegranej. Wygwizdywany Suarez, który trochę czasu spędził w Liverpoolu, i przygaszony Messi, który co strzał, to obok bramki (kurczę! dlaczego!?), nie mogli udźwignąć odpowiedzialności za drużynę, a Rakitic i inni z linii pomocy jakby zniknęli. O jakości gry poszczególnych piłkarzy FC Barcelona oraz o głębokiej frustracji hiszpańskich dziennikarzy niech świadczy to, że kilku graczy w pomeczowych ocenach w skali 0–5 uzyskało ZERO, a najwyższą notę otrzymał bramkarz – Niemiec Ter Stegen.

Ostatecznym rezultatem tego, co działo się w głowach zawodników obu drużyn, była czwarta bramka zdobyta z rzutu rożnego. Katalończycy chodzili po murawie zmęczeni, ze zwieszonymi głowami, a Liverpoolczycy szaleli, robili triki, które im wychodziły, grali radosny i nieszablonowy futbol. I tak Alexander-Arnold, obrońca The Reds, wykonał po ziemi rzut rożny, uprzednio udając, że rezygnuje z jego wykonania, i odchodząc od narożnika boiska. W środku pola bramkowego Origi wolejem skierował piłkę na dalszy słupek bramki… i było po meczu. Sfrustrowane śpiochy, czekające na cud loterii z karnymi, zostały upokorzone. Bo różnie można tłumaczyć porażki, ale jak wytłumaczyć, że się na boisku, i to w takim meczu – meczu o wszystko – zwyczajnie zasnęło? To nie przystoi profesjonalistom zarabiającym rocznie po kilkanaście milionów euro. To kompromitacja!

Geniusz Pochettino

Trochę inna była sytuacja w drugiej parze. Na boisko w Amsterdamie wybiegły dwie jedenastki – gospodarze mieli lekką przewagę psychologiczną wynikającą z wygrania 1:0 pierwszego meczu oraz osłabienia składu The Spurs w wyniku kontuzji. Podobnie jak w przypadku Liverpoolu pierwszoplanowych graczy musieli zastąpić ich zmiennicy. Podobnie jak The Reds musieli gonić wynik i nadrabiać. Co prawda, nieco mniej w wymiarze arytmetycznym, ale w gorszym otoczeniu, bo jako goście, a nie gospodarze, czyli bez wsparcia „dwunastego zawodnika”.

 

Poza tymi subtelnymi różnicami reszta była podobna. Drużyna mająca stratę musiała ją szybko nadrobić, aby myśleć o awansie do finału. I rzeczywiście Tottenham z rozmachem zaczął atakować, ale młodzież z Ajaxu broniła się dzielnie i z kontrataków w pierwszej połowie zdobyła dwa gole. Zatem w pewnym momencie na tablicy wyników pojawiło się 2:0 dla zespołu z Holandii, a biorąc pod uwagę zaliczkę z boiska w Londynie, faktyczny stan był 3:0. Czy to nie tak jak w poprzednim pojedynku? I znów geniusz trenera, tym razem Mauricio Pochettino, Argentyńczyka pracującego od wielu lat w Europie, a od dwóch lat z piłkarzami z White Hart Lane, zmienił sytuację diametralnie.

I znów wydaje się, że prowadzący z dużą przewagą uwierzyli, że nic im stać się nie może i że niejako osiągnęli strefę komfortu przed ostatnim gwizdkiem sędziego. Jednak Tottenham za sprawą geniuszu jednego zawodnika, Brazylijczyka Lucasa Moury, doprowadził do wyrównania – 2:2, który to wynik ciągle dawał Ajaxowi awans do finału, ale wówczas gracze z Amsterdamu wpadli w podobny stan jak ich koledzy z Barcelony. Stan niedowierzania i oczekiwania na koniec meczu. W stan cichego zwieszania głowy i niemej modlitwy o to, aby dotrwać, aby już nic się nie stało. Zaczęła się presja, którą wywierali sami na sobie, presja niemożliwości popełnienia błędu. Taka negatywna motywacja zawsze jest złym doradcą, bo plącze nogi i blokuje kreatywność. Człowiek zaczyna popełniać błędy mimowolnie. Przeciwnik błyskawicznie się w tym orientuje i z uporem powtarza te same zagrywki, aby zmęczony fizycznie rywal, będąc pod coraz większą presją psychiczną, popełnił w końcu błąd. Tu wystarczył jeden zawodnik i jeden błąd, aby wspomniany Lucas w szóstej minucie doliczonego czasu gry strzelił trzeciego gola i odwrócił losy dwumeczu, sprawiając, że w finale zagra jego drużyna.

Szybko podsumowując oba pojedynki i rozważając czynniki sukcesu, można stwierdzić z całą pewnością, że znakomity trener czy lider oczywiste słabości i chwilowe niedomagania zespołu umie przekształcić w podstawy triumfu. Brak czołowych zawodników wykorzystać jako supermotywację dla tych pozostających dotąd w cieniu. Poczuciem porażki zarządzić w taki sposób, aby nie tylko została zapomniana i nie była demotywatorem, ale stanowiła motywator do zwiększonego wysiłku, do odblokowania ukrytych technik czy zachowań, jak choćby te, które zaprezentowali Origi, Wijnaldum czy Lucas.

Mądry trener reaguje na to, co dzieje się na boisku, i zestawia skład oraz zarządza zmianami nie po to, aby zadowolić kibiców, prezesa klubu czy poszczególnych graczy, tylko aby zrealizować postawione cele. Cele wynikające z sytuacji bieżącej, tu i teraz, a nie z historii czy zasług z przeszłości. Oczywiście zna piłkarzy i wie, kto i do czego się nadaje; jakie role może pełnić lub nie w sytuacji, kiedy drużyna atakuje i kiedy się broni.

Prorok we własnym kraju

Jest jeszcze jeden aspekt: trenerowi pochodzącemu z innego kraju, niezamieszanemu w lokalne gierki zakulisowe jest łatwiej to uzyskać. Trener lokalny, wykształcony w danym kraju i podlegający naciskom środowiska, w którym działał i działa, ma większe ograniczenia, w tym mentalne. To dlatego Jezus nie mógł dokonać cudu w Nazarecie, Kolumb jajko na sztorc postawił przed obliczem królów hiszpańskich, choć był Genueńczykiem z pochodzenia, a Valverde i Ten Haag, jeden Hiszpan prowadzący Barcelonę, a drugi Holender trenujący Ajax, nie mogli wymyślić nic, co zapewniłoby sukces ich drużynom. Kloppa i Pochettino cechowała większa niezależność i swoboda w myśleniu – bo co im groziło? Najwyżej zmiana pracodawcy, bo pozycję mają ugruntowaną i żaden z nich w najbliższej przyszłości nie wróci do ojczyzny, by tam prowadzić jakiś klub. Ich ojczyste kluby nie mają takich pieniędzy, aby ich zatrudnić.

 

Warto jeszcze zwrócić uwagę na fakt, że Premier League jest najbardziej wyrównaną z lig na najwyższym poziomie. Tam naprawdę każdy może przegrać z każdym i mistrzostwa nie zdobywa się na kilka kolejek przed zakończeniem rozgrywek, jak zdarza się w kilku innych krajach, dajmy na to we Włoszech, Hiszpanii czy Holandii. Drużyny angielskie są nie tylko zahartowane fizycznie do gry przez 120 minut na pełnym gazie. Są też twarde psychicznie i drobne niepowodzenia nie zaburzają ich motywacji, a także nie budzą zniechęcenia. Gracze zarabiają jak nigdzie indziej na świecie, ale właściciele wiedzą, za co płacą, i wiedzą, czego na koniec mogą oczekiwać.

Czy to oznacza, że nikt tam nie popełnia błędów? Oczywiście, że nie. Błędy są popełniane, ale z reguły przez relatywnie świeżych właścicieli, którzy nie kierują się długookresowymi celami. Niecierpliwość i uleganie miazmatom fachowości też się zdarza, ale dziś przeceniany

Mourinho nie prowadzi na Wyspach żadnego klubu, a legenda Arsena Wengera i Sir Alexa Fergusona jako wieloletnich managerów jest ciągle żywa. Sukcesy na Wyspach odnoszą kluby, których właściciele nie afiszują się na pierwszych stronach popołudniówek. Kto z Was zna nazwisko właściciela FC Liverpool czy Tottenhamu? No właśnie, trzeba jednak prosić o pomoc wujka Google’a!

Klub, czyli przedsiębiorstwo

Poza trenerami, piłkarzami i ogólną atmosferą sprzyjającą odnoszeniu przez kluby z Premier League sukcesów międzynarodowych jest jeszcze coś, a mianowicie organizacja. Każdy klub piłkarski na Wyspach od pewnego poziomu rozgrywkowego stanowi dobrze funkcjonujące przedsiębiorstwo. Z zapleczem, ze sztabem szkoleniowym, z kilkoma lub kilkunastoma zespołami występującymi na różnym poziomie wiekowym i w różnego rodzaju rozgrywkach. To przemysł generujący zyski, ale też wartość dodaną dla graczy i kibiców. Dlatego stadiony na Wyspach są zawsze pełne, a po zmianach zasad uczestnictwa w widowiskach na trybunach (co stało się, nie przez przypadek, za czasów „żelaznej premier” Margaret Thatcher) jest bezpiecznie i można na nich zobaczyć nierzadko rodziców z dziećmi. Obrazki, które w Polsce znane są tylko z meczów siatkarskich… Tam taka atmosfera jest w trakcie widowisk, w których uczestniczą dziesiątków tysięcy widzów, a nie 2–3 tysiące, jak na polskich zawodach siatkówki. Ale do tego potrzeba woli politycznej i zerwania z plagą kibolstwa, na co chyba w Polsce brakuje odważnych i zrozumienia kontekstu.

Nie mam już miejsca, żeby rozwodzić się nad dwoma pozostałymi meczami półfinału Ligi Europy. Może napiszę tylko, że z przegranych przeciwników drużyn angielskich jedynie Eintracht Frankfurt zasługuje na ogromny szacunek. Właśnie za to, że byli najbliżej sukcesu, bo był to zespół najbardziej „angielski” w zaprezentowanym na boisku kodzie DNA. Walczyli z Chelsea (wedle mojego osądu najbardziej „nieangielską” z kolei drużyną w Premier League) jak równy z równym. Odpadli po rzutach karnych, ale nie mają czego się wstydzić. Nie skompromitowali się ani na jotę. Pewnie w pucharach spotkamy ich za rok. Z większym bagażem doświadczeń nie będą bez szans.