Adrian Markowski: Chodzą o tobie różne barwne anegdoty. Na przykład, podobno zdarzyło ci się pić z Piotrem Bałtroczykiem.

Tadeusz Wysocki: To była całkiem niesłychana historia. Koniec lat dziewięćdziesiątych, wyjazd do Krakowa na targi… inne były czasy, inny rynek, inne pieniądze i targi też całkiem inne. Mam wolny wieczór, spoglądam na ulicy na plakat – w Rotundzie występuje Bałtroczyk. Złapałem jedno z ostatnich wolnych miejsc i to w pierwszym rzędzie. Bałtroczyk wyszedł na scenę, opowiada swoje przecudnej urody anegdoty… w pewnym momencie robi szeroki, zamaszysty gest i… ze sceny poleciały jego okulary. Rzuciłem się, chwyciłem w locie… wyczyn! Oddaję mu te okulary, Bałtroczyk bardzo mi dziękuje i mówi, że zaraz po programie stawia wódkę. Podniosłem rękę i pokazałem mu wiktorię… wiesz, dwa palce w literę V…

Adrian Markowski: Pamięć mam jeszcze dobrą…

Tadeusz Wysocki: No, to będzie wyjaśnienie dla młodszych… pokazałem mu wiktorię, a Bałtroczyk w śmiech – 'Dobrze, dobrze… dwie wódki’. Poszliśmy później do bufetu. Bardzo miłe to było spotkanie. Podziwiałem go wtedy i cóż… podziwiam do dziś.

Adrian Markowski: Ma 'iskrę bożą’. Najczęściej bije na głowę kabarety, które zapowiada. Twoje zamiłowanie do nurtu kultury, który reprezentowały kiedyś kluby studenckie, a dziś już tylko parę najlepszych kabaretów, zaczęło się od 'flirtu’ z… Hybrydami? Popraw mnie, kiedy trzeba, bo słyszałem coś tylko piąte przez dziesiąte…

Tadeusz Wysocki: No to poprawiam. Było tak. Początek lat siedemdziesiątych, szara komuna. Skończyłem SGH i koledzy namówili mnie, żebym zatrudnił się w gastronomii. Wiesz… pieniądze, rozrywkowe wieczory… i tak dalej. Byłem po studiach, więc zostałem zastępcą kierownika baru Maxim przy ulicy Kniewskiego, teraz Złota… czyli dzisiejsze kino Palladium…

Adrian Markowski: …i Hybrydy pod spodem…

Tadeusz Wysocki: Do Hybryd jeszcze dojdziemy… Maxim to była stara, dobra knajpa – na górze bar, a dół, czyli te dzisiejsze Hybrydy, był zamknięty z podwodów… sanitarno-epidemiologicznych… Nie było wentylacji. Ten dół zamknęli zdaje się pod koniec lat sześćdziesiątych, ale ja, ponieważ byłem zastępcą kierownika, miałem do niego klucze. I zaczęliśmy tam ze znajomymi urządzać sobie prywatki. Jakie były balangi! Po pewnym czasie przyszło mi do głowy, że można byłoby założyć… klub muzyczny. Towarzystwo miałem doborowe, architekci, elektronicy, dziennikarze z kochanym, wspaniałym Ibisem-Wróblewskim… wolny, niezależny dziennikarz, znany z ciętego języka, nielubiany przez władze… Robimy klub!

Czasy były naprawdę szare. Ludzie z natury rzeczy zbierali się do kupy, żeby razem coś zrobić. Stąd przecież cała kultura lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, kluby studenckie… Nikt nie gonił za pieniędzmi, bo pieniędzy nie było, wódka była tania, na zakąskę zawsze coś się znalazło, nie było wybujałych potrzeb, bo o czym można było marzyć… z rzeczy materialnych… o rowerze?

Trzy lata zakładaliśmy ten klub. Ibis-Wróblewski włóczył się z nami po urzędach, trzeba było załatwiać zgodę w KC, poznaliśmy się dobrze z Polskim Stowarzyszeniem Jazzowym…

1 stycznia 1974 roku Andrzej Rosiewicz otworzył klub jazzowy Maxim. A po pół roku wszystko… poszło w diabły! Wypieprzyli nas na zbity pysk. Myśmy po prostu nie zwracali uwagi na układy. A układ się zmienił. Jak zakładaliśmy klub, to układ był sprzyjający. W KC był taki towarzysz Sosnowski, nie pamiętam imienia, który przychylnie na to wszystko patrzył, podobało mu się. A potem towarzysz Sosnowski odszedł, na jego miejsce przyszedł kto inny i powiedział 'Co? Jazz? W socjalizmie? A poszli won z tym jazzem!’. I na gotowe miejsce weszły Hybrydy. Trzy lata pracy… A miejsce było już znane, grał Stańko, przychodził Niemen…

Adrian Markowski: Ciekawą drogę przeszedłeś… od klubu jazzowego do dystrybucji oprogramowania…

Tadeusz Wysocki: W życiu rządzi przypadek. Po tym epizodzie z Maximem nie miałem co robić, to poszedłem do handlu zagranicznego. Przesiedziałem tam kilkanaście lat. Potem, gdzieś po stanie wojennym, kumpel wciągnął mnie do swojej firmy i zrobił dyrektorem handlowym w DigiLabie. Później założyłem Axis, a w 1993 roku – Dom Handlowy Oprogramowania.

Wszystko było przypadkowe. Ale niektóre rzeczy w człowieku się nie zmieniają… chęć robienia czegoś nie dla pieniędzy, tylko dla frajdy…

Adrian Markowski: Rozumiem, że zmierzasz do swojej internetowej Galerii Pamiątek. Z tego, co oglądałem wnioskuję, że GA.PA musi zajmować ci sporo czasu.

Tadeusz Wysocki: Za mało powiedziane. Ale od początku. GA.PA to długa historia. Teraz, zresztą całkiem dla mnie niespodziewanie, rozwija się wątek genealogiczny. W zeszłym roku zaczęli się ze mną kontaktować Amerykanie. Więcej nawet Amerykanów niż Polaków. Zarejestrowałem galerię w wyszukiwarkach i ci, którzy mają polskie korzenie i mogą coś niecoś przeczytać po polsku zaczęli się nagle zwracać do mnie z pytaniami… To jest zrozumiałe, bo GA.PA jest poświęcona rodzinnym pamiątkom, prywatnym historiom… Tylko ja w ogóle nie przewidywałem takiego przebiegu wypadków.

Dla Amerykanina szukanie polskich korzeni to najczęściej droga przez mękę. Najpierw są kłopoty z nazwiskiem. Amerykańscy urzędnicy imigracyjni przekręcali nazwiska, pisali je tak, jak im było wygodnie. I tylko ty, Polak, masz to muzyczne ucho, możesz odtworzyć oryginał… na przykład z czegoś w rodzaju fonetycznego zapisu bez polskich czcionek. To samo dotyczy nazw miejscowości. Dla Polaka odtworzenie oryginału to często kwestia sekund. Dla Amerykanina, który nie mówi albo najwyżej duka po polsku to przeszkoda nie do pokonania.

Jak odtworzysz nazwisko i nazwę miejscowości, to już prawie jesteś w domu. Bo podstawowym źródłem wiadomości o rodzinie są księgi parafialne. Większość z nich przetrwała wojny, bo jak zbliżało się niebezpieczeństwo, to co robił ksiądz? – księgi parafialne pod pachę i do lasu.

Adrian Markowski: W Kuflewie pod Otwockiem nie przetrwały. Pod koniec dziewiętnastego wieku mieszkali tam moi pradziadkowie. Później pradziadek wygrał jakiś nieprawdopodobny majątek na loterii i przeniósł się na Syberię, do Irkucka. Chciałem dojść szczegółów, bo zdaje się, że zabrał ze sobą wszystkich sąsiadów i to była w Kuflewie znana historia. Księgi parafialne przepadły w czasie ostatniej wojny.

Tadeusz Wysocki: Coś takiego naprawdę nieczęsto się zdarza. Dziewięćdziesiąt parę procent ksiąg parafialnych przetrwało do dziś. Skąd to wiadomo? Żeby do nich sięgnąć, nie trzeba wcale jechać do parafii. W latach siedemdziesiątych Mormoni objechali wszystkie parafie w Polsce i zmikrofilmowali je strona po stronie… księgi katolickie, protestanckie, starocerkiewne, żydowskie…z dziewiętnastego, czasem nawet osiemnastego wieku. Jak znasz miejscowość, to możesz sobie zaraz sprawdzić w Internecie, czy są księgi, czyje, z jakich lat… Mormoni wykonali nieprawdopodobną pracę, a teraz czerpią sobie z tego zyski. Idzie się do mormońskiego ośrodka… w Warszawie też jest jeden… zamawia się mikrofilmy… i płaci parę dolarów. Oczywiście, Amerykanin może trafić na następne przeszkody. Na przykład na księgi z zaboru rosyjskiego. Miałem rosyjski w szkole, jeszcze coś pamiętam, rozczytam. Ale Amerykanin za cholerę…

Adrian Markowski: Udało ci się udzielić komuś konkretnej pomocy?

Tadeusz Wysocki: Zaraz opowiem, tylko dokończę o szczegółach technicznych, bo to ciekawe i użyteczne rzeczy. Jak mnie te poszukiwania wciągnęły, to zacząłem się uczyć od Amerykanów korzystać ze źródeł. Jako amator gromadziłem sobie tę całą wiedzę. Wiesz, że są w Internecie strony z alfabetycznymi spisami miejscowości z różnych krajów, spisy nazw miejscowości w zapisie fonetycznym…? O stronach mormońskich już wspominałem, ale kolejnym kapitalnym źródłem są także listy imigracyjne z amerykańskich portów – kilkanaście lat temu rząd umieścił wszystko w Internecie. Możesz sprawdzić, kto przypłynął, skąd, kiedy, z kim… z żoną, dziećmi, czym się zajmował… no, ale trzeba wcześniej mieć nazwisko…

A teraz najświeższa historia. To było zimą. Zaciekawiły mnie poszukiwania, które prowadził Stanisław Polak z Houston. Od lat próbował znaleźć krewnych w Polsce – bez skutku. Jego rodzina wyemigrowała do Ameryki prawie sto lat temu. Matka staruszka, Dolores Polak, rodzinnych stron w ogóle nie pamięta… Wymieniał takie nazwiska: Śmigiel, Polewaczyk, Wnęta i Siok. Poszukałem tych nazwisk w pracy profesora Rymuta, gdzie między innymi są zestawienia geograficzne – okazało się, że najczęściej występują na Kurpiach. Napisałem do niego: Staś, czy masz jakiekolwiek stare dokumenty? Miał, zeskanował, przysłał. Pojawiła się nazwa miejscowości – Lipniki. Mam ślad! Siadam wieczorem do komputera, szukam na mapie Polski Lipników – wychodzi kilkanaście miejscowości. Ale nazwiska były kurpiowskie, więc już mogłem sobie wytypować jedne, najbardziej prawdopodobne Lipniki. Poszukałem czegoś o tych Lipnikach i znalazłem gdzieś zdjęcie kościoła. Posłałem Stasiowi. Boże, jak on mi to później opowiadał! Nie do odtworzenia! Pokazał zdjęcie matce, a staruszka w płacz – rozpoznała kościół w Lipnikach! Osiemdziesiąt lat temu ostatni raz go widziała i rozpoznała!

No to mam już miejscowość, trzeba poszukać w niej nazwisk. Niestety, w Polsce książka telefoniczna prywatnych abonentów nie istnieje. Wszystkie kraje mają takie książki – my nie! A jak się dzwoni na 913, to trzeba znać adres. Co robić? Wziąłem książkę telefoniczną firm, patrzę – jest! – sklep spożywczy w Lipnikach, Bogusława Polewaczyk! Napisałem do Stasia: Masz tu adres sklepu w Lipnikach, wyślij list, wyjaśnij o co chodzi, podaj nazwiska, może coś z tego będzie. No i wysłał. Ten list miał bardzo ciekawą historię, z tym że poznałem ją dopiero parę dni temu, jak byłem ze Stasiem w Lipnikach. To było tak. Pani Bogusława Polewaczyk, właścicielka sklepu spożywczego w Lipnikach, dostała list z Hameryki, że Stanisław Polak poszukuje rodziny i że ta rodzina nosi nazwiska Śmigiel, Polewaczyk, Wnęta i Siok. Otóż pani Bogusława Polewaczyk jest akurat z całkiem innych Polewaczyków i z rodziną Stasia w ogóle nie ma nic wspólnego. Inne nazwiska też jej niewiele mówiły. Przeczytała i wrzuciła list do szuflady, bo nie bardzo wiedziała, co z nim zrobić. Po paru dniach do sklepu przyszło dwóch rolników, co to mieli robotę w polu, ale strasznie ich suszyło. Wypili po dwa piwa i przysłuchiwali się sklepowej, która marudziła coś o jakimś liście z Hameryki. Posłuchali, posłuchali, w końcu mówią: Bogusia, pokaż no ten list… czytają, a tam nazwisko Siok – czyli… ich wujek! Zanieśli list wujkowi i okazało się, że on pamięta jakieś rodzinne opowieści, dotyczące wyjazdu przodków do Ameryki! Wujek odpisał, załączył zdjęcia – najbliższa rodzina! Staś napisał do mnie, że zaraz jedzie do Polski. Pomożesz? Co byś odpowiedział? Jasne, że pomogę. W czwartek przyleciał do Warszawy z żoną. W sobotę rano pojechaliśmy do tych Lipnik. Wszystkie rodziny się zjechały, całą sobotę przesiedzieliśmy, całą noc, rzucili na stół wszystko, co mieli, wódka, potem bimber… W niedzielę poszliśmy do kościoła, potem na cmentarz… i wiesz co? Nazwiska rozpoznawał na nagrobkach. Z Lipnik całe rodziny wyjeżdżały za chlebem i dużo osób zamieszkało właśnie w Houston. Jeszcze po paru pokoleniach miał kolegów w szkole, którzy nosili kurpiowskie nazwiska.

Adrian Markowski: Masz w zanadrzu więcej takich historii?

Tadeusz Wysocki: Taką tylko jedną. Ale wielu ludzi znajduje w galerii jakieś ważne dla siebie informacje. Na przykład są tam wspomnienia z powstania warszawskiego autorstwa profesora Macieja Bernhardta. Napisał do mnie ktoś z Londynu, że w tych wspomnieniach znalazł wzmiankę o śmierci swojego brata. Przez sześćdziesiąt lat nie mógł się o nim niczego dowiedzieć! Okazało się, że Maciej Bernhardt razem z nim walczył. Takich historii mam już całkiem sporo.

Adrian Markowski: Skąd w ogóle przyszedł ci do głowy pomysł założenia Galerii Pamiątek?

Tadeusz Wysocki: To się wynosi z domu… sentyment do korzeni, do historii… Niektórzy mnie obśmiewają, mówią, że to 'śmiecie.pl’. To jest coś, co się czuje albo nie. A z galerią to było tak. Parę lat temu rynek siadł, miałem trochę więcej czasu. Ambitnie postanowiłem założyć targi internetowe. Moja żona zrobiła całą strukturę… okazało się, że to niewypał. Zastanawiałem się, co z tymi targami począć…i wtedy pewne zdarzenia zaczęły mi się w głowie łączyć w całość. W czasie towarzyskich rozmów moja znajoma, Ewa, powiedziała mi kiedyś tak: Tadeusz, mam wspomnienia ze Zborowa napisane przez mamę, cudownie pisała… co z tym zrobić? Nikt mi tego nie wyda… a szkoda, żeby się zmarnowało. To był pierwszy eksponat, o jakim pomyślałem. Drugi to był pamiętnik z czasów wojny pani Zimoń, dyrektorki szkoły z mojego rodzinnego Kunowa – napisała go na emeryturze. Kolejny element, to był obraz. Znam taką rodzinę, u której wisi piękny, zupełnie nieznany i nigdzie nieopisany tryptyk Malczewskiego. Rozumiesz… Do dziś nie zgodzili się, żeby go pokazać w galerii, zresztą nie pokazali go nigdzie indziej. 'Pamiątka rodzinna – nasze, nie damy i już’. Ale to był zaczyn. I ostatnia sprawa – książki. Książki, które ty kochasz, jak kocham, mnóstwo ludzi kocha. Historia jest taka. Włochy, ulica Dziupli, dawniej Zachodnia. Moja ciotka przed wojną była sekretarką u Gebethnera i Wolfa. W domu obok mieszkały dwie starsze panie, też u nich pracowały. Bo Gebethner i Wolf to byli tacy straszni kapitaliści, którzy dawali kredyty swoim pracownikom, żeby kupowali sobie parcele pod Warszawą i budowali domy. Ciotka postawiła nieduży, murowany dom, tamte dwie panie drewniany – to ważne, zaraz powiem dlaczego. Te dwie panie, jakoś zdaje się po stanie wojennym, postanowiły dom sprzedać. I zapytały, czy znam kogoś, kto by go kupił. Mój znajomy Henio napalił się, przyjechał, wyjął pieniądze z kieszeni, kupił. Sprowadził górali, żeby mu to wyremontowali i wtedy… okazało się, że dom zjadły korniki. Rzeczoznawcy oglądali, powiedzieli, że wszystko w porządku. Górale obejrzeli i stwierdzili, że nic nie zrobią. Henio mnie zawołał z dziwną miną i złamał deskę o kolano, a w środku próchno. Te panie miały mnóstwo przedwojennych książek Gebethnera i Wolfa. Henio zaczął ten dom stawiać od nowa i mówi, że jemu one niepotrzebne – jak chcę, to mogę sobie wziąć. Przepiękne wydawnictwa dziewiętnasto-, dwudziestowieczne. Parę razy go jeszcze pytałem, czy na pewno ich nie chce. Zapakowałem książki w kartony – wspaniałe rzeczy, tylko co z nimi zrobić? I te dwa pamiętniki, ten tryptyk Malczewskiego i książki, to był cały zaczyn. Wszystko połączyło się jak elementy układanki i przerobiłem internetowe targi na Galerię Pamiątek. Potem chodziłem po znajomych na żebry, zaczęły napływać pierwsze eksponaty z zewnątrz… Patricia Smith, fantastyczna pani z Pensylwanii, po latach znalazła rodzinę i przesłała mi zdjęcie domu rodzinnego, stara chałupa bez okien pod lasem w miejscowości Smyków Mały. To jest symbol, trudno sobie wyobrazić lepszy. Pani etnograf Maria Dybowska 10 lat pisała o Benedykcie Dybowskim, polskim zesłańcu na Kamczatkę. Wydała album… w 400 egzemplarzach. Zapytała, czy nie można byłoby tego dać w Internecie. Umieściłem. Kapitalny etnograf. Dybowski jest przez specjalistów stawiany na równi z Malinowskim, tylko Malinowski jest znany, a Dybowski nie.

Adrian Markowski: Prawda, pasję do takich rzeczy trzeba wynieść z domu.

Tadeusz Wysocki: Tu chodzi przede wszystkim o zdolność do wczuwania się w innych ludzi. To ma bardzo dużo wspólnego z tym, co robimy zawodowo. W interesach też trzeba wczuwać się w klienta. Kiedy coś robisz dla klienta, to dzielisz się swoją wiedzą. Dlaczego nie podzielić się pamiątkami, wspomnieniami…? Przecież to nic nie kosztuje, wysyłasz tylko zdjęcia, skany… Jeżeli nie będziemy się tym z nikim dzielić, to te wszystkie rzeczy znikną… Czy nie warto ich zachować?