Zasadniczo fundusze venture capital są wyspecjalizowane w finansowaniu projektów, które z jednej strony są dość ryzykowne, ale z drugiej potencjalnie bardzo zyskowne. Świat nowoczesnych technologii jest pełen przykładów inwestycji, które zaczęły się od niewielkiego start-upu, aby zakończyć się na etapie dużej firmy, nierzadko funkcjonującej w skali globalnej. Nic dziwnego, że zastrzyk kapitałowy ze strony funduszu venture capital to marzenie wszystkich „start-upowców”. Każdy kij ma jednak dwa końce.

Fundusze, o których mowa, nie są z reguły zainteresowane produktem. Jedynym sensem ich istnienia jest zysk, a ten – i tu dochodzimy do ważnego punktu – najczęściej bywa osiągany przez sprzedaż posiadanych udziałów (zazwyczaj po prostu akcji) w firmie, w którą się zainwestowało. Skąd ten zysk? Teoretycznie wynika z tego, że inwestycje umożliwiają rozwój bądź restrukturyzację danego podmiotu, co powoduje wzrost jego wartości na rynku. Problemem okazuje się to, że rynek akcji reaguje niekiedy żywiołowo na coś, co nie ma pokrycia w rzeczywistym świecie.

Sam fakt zainwestowania w jakąś spółkę powoduje wzrost jej akcji. A gdzie produkt? Tym przecież nie trzeba się przejmować – grunt, że są pieniądze. A skoro są pieniądze, to jest zysk, który przekłada się na większą wartość firmy, a ta z kolei na wyższą cenę akcji, czyli zysk dla funduszu. W ten sposób nakręca się spirala ekonomicznego zachwytu, zbyt często doprowadzając do takich absurdów, za jaki należy uznać np. Ubera. Firma ta, wyceniana pod koniec grudnia ubiegłego roku na blisko 70 mld dol., stworzyła jedynie mobilną aplikację ułatwiającą zamawianie usług transportu samochodowego przez kojarzenie pasażerów i kierowców. Uber niczego nie wytwarza, ma większe straty niż przychody, ale ma potencjalną wartość, co na razie inwestorom wystarcza. Tyle że taki mechanizm prędzej czy później musi zostać brutalnie zweryfikowany.

 
Skandaliczny debiut

Nie zawsze wejście głośnej firmy z branży IT na giełdę oznacza spektakularny wzrost cen akcji. Chyba najbardziej dobitnym przykładem jest IPO Facebooka. Serwis Zuckerberga wyceniany w chwili debiutu na kwotę 104 mld dol. wszedł na giełdę 18 maja 2012 r. z ustaloną ceną 38 dol. na akcję. Apetyty inwestorów były rozbudzane przez media, które tuż przed giełdową premierą społecznościowego giganta publikowały artykuły wychwalające jego potencjał. Cóż, wychwalać można wszystko, dobrze byłoby jednak, gdyby peany były oparte na ekonomicznych podstawach.

Tymczasem w przypadku Facebooka po nieznacznym i bardzo krótko trwającym wzroście (do 38,23 dol. na akcję) nastąpił duży spadek. W przeciągu kilku tygodni cena jednej akcji spadła do 18 dol. Wielcy gracze potrafili poradzić sobie z taką stratą, niektórzy – w tym sam Facebook, jak również gwarant emisji jego akcji, czyli Morgan Stanley – nawet na tym zarobili (czy to nie skandal?). Jednak tysiące drobnych akcjonariuszy, omamionych roztaczanymi przez media wizjami zysku, bezpowrotnie utraciły znaczną część zainwestowanych pieniędzy.

 

Uber jak Webvan?

Jedną z najbardziej „napompowanych”, największych baniek inwestycyjnych z pamiętnego 2001 r. była firma Webvan. W istocie chodziło o spożywczy sklep internetowy z rozbudowaną siecią dystrybucji i flotą transportową dostarczającą towar do klienta. Latem 1999 r. Webvan ogłosił, że dokona inwestycji rzędu miliarda dolarów w magazyny i sieć transportową, aby rozszerzyć swoją działalność. W listopadzie spółka weszła na giełdę, uzyskując za jedną akcję 30 dol., co dokapitalizowało Webvana: do wartości rzędu kilku miliardów dolarów. Niedługo potem zaczął się bolesny zjazd. Koszty inwestycyjne okazały się znacznie wyższe od wcześniejszych szacunków i przewyższyły wartość przychodów. W lipcu 2001 r. wartość akcji Webvana spadła do zaledwie 6 centów za sztukę. Na bruk trafiło 2 tys. pracowników, a firma zbankrutowała.

Oczywiście Uber, choć też powiązany z transportem, to twór działający na zupełnie innych zasadach. Przede wszystkim Webvan operował na rynku handlowym i był zmuszony do dużych inwestycji w infrastrukturę transportową. W przypadku Ubera mamy do czynienia jedynie z pośrednictwem na rynku usługowym. Spółka ta nie posiada własnej infrastruktury, a jedynie „kojarzy” kierowców z pasażerami. Abstrahując od wątpliwości prawnych dotyczących takiej działalności (na wielu rynkach usługa jest już zakazana albo toczą się dyskusje co do jej legalności), firma nie dysponuje żadnym konkretnym produktem – chyba że za taki uznać rozpowszechnianą bezpłatnie aplikację Uber.

 
Jednorożce nie istnieją

Uber, Dropbox, Snapchat, Cloudera, Jawbone – co łączy te wszystkie firmy? To tzw. jednorożce (unicorns), start-upy o wartości przekraczającej miliard dolarów. Obecnie jest ich zadziwiająco dużo, jak na mityczny gatunek. Według publicznie dostępnego raportu opracowanego przez cbinsight.com (dane z marca 2014 r.) pierwsza dziesiątka „jednorożców” została oszacowana na kwotę 184 mld dol. (sic!). To więcej niż PKB takich państw jak Nowa Zelandia, Białoruś czy Ekwador. Co ważne, żadna z tych firm – pomimo gigantycznej wartości – nie działa jeszcze na rynku publicznym (nie ma ich na giełdach). Może to dobrze, bo uzyskiwane przez nie wyniki przyprawiałyby inwestorów o palpitacje serca.

Kilka faktów na przykładzie popularnego Dropboksa, który w 2015 r. zwiększył swoją wartość z 1 do 10 mld dol. W tym samym czasie nie wygenerował żadnego zauważalnie wyższego przychodu. Mało tego, firma ostatnio pozbyła się produktów, w które uprzednio zainwestowała (np. Mailboxa czy Carousel). Obecny już na giełdzie konkurent Dropboksa – Box – wyceniany był w połowie 2015 r. na ok. 1,5 mld dol., co i tak niemal sześciokrotnie przekracza przychody tej firmy z 2015 r. (ok. 290 mln dol.). Dropbox co prawda osiąga większy zysk niż Box, ale jeśli weźmiemy, że w 2014 r. przychód firmy sięgnął 400 mln dol., to okaże się, że była to kwota… 25-krotnie niższa od szacowanej wartości firmy. Wejście Dropboksa na giełdę mogłoby okazać się więc wyjątkowo bolesne dla nowych właścicieli. A jednocześnie potwierdzić trafność nazwy „jednorożce”, które wszak nie istnieją.

 

Krach to kwestia czasu

Wahania w gospodarce i ekonomii są nieuniknione. Nie da się inwestować w pobożne życzenia i bez końca czerpać zysk z naiwności. Aby ktoś zarobił, ktoś musi stracić, a zarobek najczęściej musi wynikać z faktycznego zainteresowania (popytu) i konsumpcji. Bez tego mamy jedynie puste kalorie gospodarki, nic niewarte, „nadmuchane” spółki o niebotycznej wartości na rynku finansowym, a de facto bezwartościowe lub o wartości niewspółmiernie niższej od rynkowych przeszacowań. W końcu ktoś zauważy, że król jest nagi. Pytanie tylko, czy wahnięcie w dół będzie można zamortyzować i zminimalizować jego skutki, czy też niebawem czeka nas krach, przy którym bańka dot-comowa z początku wieku była zaledwie drgnięciem…